Może go po prostu trafić apopleksja...
Medycyna usiłuje nam wmówić, że na coś trzeba umrzeć. Trzeba przyznać, że lansowana przez medycynę przyczyna umierania "na coś" znalazła powszechną aprobatę pacjentów. Co to znaczy - umrzeć na coś? Znaczy to po prostu, że śmierć następuje z powodu choroby, a więc wskutek uszkodzenia któregoś z życiowo ważnych organów.
Teoria umierania na coś ma na celu zastraszenie pacjentów przed śmiercią w wyniku przebiegu jakiegoś procesu chorobowego, a więc powinni się badać, by wykryć ewentualne (raczej pewne) zagrożenie, no i oczywiście zażywać leki przedłużające życie. W tej sytuacji pula długości życia, zdeterminowanego ilością możliwości tworzenia replik czytelnych kopii aparatu kopiującego komórek nie ma żadnego znaczenia, gdyż życie pęka jak ten łańcuch - w wyniku rozerwania najsłabszego ogniwa.
Ale dlaczego tak musi być? Czy natura znowu popełniła jakiś błąd, zdradziecko wstawiając nam jakiś słaby punkt, który tylko dzięki działaniom medycznym można wzmocnić, przedłużając nam życie? Na oko widać, że to bzdura, bo przecież w zdrowym organizmie takie słabe punkty nie występują, a więc wszystkie organy zużywają się równomiernie
Obecnie takie rzeczy już się prawie nie zdarzają, ponieważ ludziom nie daje się umrzeć śmiercią naturalną. Jeśli występują pierwsze objawy zbliżającej się śmierci, wzywa się lekarza, a ten podaje leki przeciwśmiertne, które uszkadzają jakiś ważny życiowo organ i w rezultacie chory umiera "na coś".
W literaturze można spotkać wiele opisów ludzi, którzy czuli, że oto zbliża się ich koniec i jeszcze jako zupełnie sprawni czekali nań ze spokojem, pogodzeni ze śmiercią. Głównie opisy te dotyczą Indian oraz mnichów buddyjskich.