Padło pytanie od autorki wątku o coś na lęki... mogę polecić wypróbowane: syrop Hydroxyzyne, terapię behawioralną, oraz szaffer.pl (jak wyjść z nerwicy lękowej naukowo i wesoło). Osobiście nie jestem za tym, żeby brać jakiekolwiek leki, ale są w życiu sytuacje, że lepiej zażyć łyżkę stołową i położyć się spać, wstać wypoczętym i dać sobie szansę, żeby odbić się, niż nie przespać nocy, mieć drgawki i męczyć się cały dzień itd. Pan Józef pisał o antybiotykach, coś podobnego, jeśli potrafisz oszacować skutki, a znasz siebie na tyle, to możesz zadecydować czy opłaca się zażyć. Trzeba jednak uważać, bo można się uzależnić. Jak się ma słabą psychikę, to łatwo popaść w tendencję, żeby wysługiwać się czymś co nie wymaga w momencie lęku pracy nad sobą. Jak weźmiesz lek, to nie będziesz musiała pracować nad sobą, żeby pokonać atak paniki w tym samym momencie, ale są momenty gdy nie dajesz już rady i popadasz w depresje, to już lepiej zażyć. Niektórym jednak pomaga sama myśl, że ma przy sobie coś co w razie ostateczności pomoże. Ja kupiłam buteleczkę 1,5roku temu i użyłam 3 razy. Była to wtedy dla mnie ostateczność, czułam że to już są moje granice wytrzymałości, że jak czegoś nie zrobię to wyskoczę przez okno ze strachu, nie potrafiłam się opanować. W tym momencie nie było przy mnie nikogo, z resztą ktoś obcy zawołany jeszcze pogorszył by moją sytuację, już wolę mieć poczucie że sama sobie z czymś poradziłam, niż tłumaczyć wszystkim skąd moje tragiczne samopoczucie. Jak komuś mówię, że nie wiem czy zaraz zemdleję, to spada na mnie jeszcze ciężar wzroku tej osoby, która ma wypisane na twarzy "tylko nie mdlej mi tu".
Stwierdzono u mnie 4 mies temu niestabilność zastawki mitralnej(wrodzoną). Na tyle lekką postać, że nie powinnam mieć takich objawów jakich mam. Gdyby nie zwiększająca się ilość stresów i brak ruchu - jestem pewna, że wada nie wyszłaby na wierzch a tak to się jeszcze pogarsza.
Od 2 lat była równia pochyła (80% dnia praca, obowiązki, 20% relaksu podczas krótkiego snu) aż przyszedł dosłownie wstrząs emocjonalny, zaczęły się omdlenia i skończyło się na diagnozie (prywatne lecznictwo sponsorowane przez zakład pracy, z NFZ czekałabym na wizytę jeszcze troszkę). Echo serca dopiero wykryło wadę, nigdy EKG nie pokazywało nieprawidłowości, natomiast 24h holter zanotował już dość sporo "odbić" od normy
Zawsze słyszałam, że szczupłe kobiety już tak mają że omdlewają
Udało mi się wpaść na super kardiologa. Pani doktor nie dała mi beta blokera(dodatkowo obniżał by ciśnienie, a ja mam niskie raczej, może zbyt mało wody piję), ani innych leków, zaleciła terapię behawioralną (racjonalizowanie - jeśli raz wyszłaś z ataku to drugi raz też wyjdziesz), w momentach krytycznych jak czujesz ze mdlejesz poleciła przyjąć pozycję embrionalną, zacisnąć mięśnie, rozluźnić i skupić na tym jak się rozluźniasz, wyśmiała powód dla którego się tak załamałam "dziewczyno, zdrowie masz jedne, nie ma się co przejmować" patrząc z góry widzę, że ma rację. Wiem, że ma rację, wiem, że muszę zmienić swój sposób myślenia i pewne reakcje, które jest bardzo ciężko zmienić, ale jest to możliwe. Ten 1% nadziei jest motywacją do walki.
Drugim razem natrafiłam na lekarkę ogólną, która stwierdziła "po co się pani będzie męczyć, niech pani weźmie ten beta bloker i po sprawie". Może nie chciałabym się męczyć, ale kto by chciał brać do końca życia leki na własne życzenie, skoro można samemu polepszyć swoje samopoczucie?
Są dni, że nic nie robię poza wyjściem z domu z psem na 10 min spacer i wracam do domu, czuję się jakby mnie ktoś gonił, puls 100. Nie pijam kawy, nie palę i nie piję. W lepszych dniach, jak się nie stresuję to potrafię iść na jogę, która wycisza ale trenuje wytrzymałościowo serce. Psychika jest kluczowa. Czułam jak już szłam do góry z tego dołka, dosłownie, postanowiłam do pracy wchodzić na 5 piętro. Małymi krokami, raz weszłam na 3, raz na 4, przez kilka dni weszłam i na 5, stres spowodował, że mam problem czasem wejść i na 2 do domu. Nie poddaję się, jest to nieustanna walka, każdy dzień przynosi mi jednak nową szansę. Podejmuję wyzwanie. Nie narzekam, tylko biorę się do roboty.
Umówiłam się do kina myśląc, że to czynność nie wymagająca wysiłku, niestety jestem osobą wczuwającą się i przeżywam, w efekcie wolę oglądać filmy w domu bez wszystkich efektów powodujących, że człowiek czuje się odrealniony. Czuję się czasem jakby mnie ktoś zamurował w moim ciele. Ani się pośmiać zanadto, ani załamywać. Chwilę pośmieję się serdecznie do rozpuku i już mi duszno. Przed chwilą chciałam położyć się na lewym boku przy psie i sercu się to nie spodobało, chciało wyskoczyć i wskoczyć, aż wstrzymał mi się oddech, albo bicie, sama nie wiem, jak mi się tak dzieje to jestem w takim lekkim szoku że nie umiem opisać, czy zamiera, czy bardzo mocno zabije, zabiera dech w piersiach to uczucie na pewno.
Nie polecam sauny ani aquaparków(podobno zdrowi potrafią tam zemdleć bo jest duszno i ciepło).
Teraz łączę wszystkie fakty z życia: stopniowo coraz bardziej się męczyłam. Kiedyś biegałam 8km, chodziłam do aquaparków, w saunie wytrzymywałam 2min i wychodziłam ledwo żywa pod zimną wodę, nie mogłam się opalać bo jak wstawałam to od razu słabo.
Podobno denerwować się to mścić się na swoim zdrowiu za głupotę innych. Muszę sobie to wyryć na czole